Kampania 1939 rok


Osobiste wspomnienia Wacława Stykowskiego



My Polacy, w pewnych kręgach, już od marca 1939 roku wiedzieliśmy, że wojna z Niemcami jest nieunikniona.

 
Po odbyciu 6-cio tygodniowego szkolenia dla oficerów za- i wyładowczych, 15 sierpnia 1939 roku zostaję powołany do czynnej służby wojskowej w IV Oddziale Sztabu Głównego WP. Dostaję rozkaz stawienia się o godzinie 17-tej na Dworcu Głównym w Warszawie. Na dworcu spotykam kolegów, z którymi odbywałem w/w szkolenie. Pod dowództwem ppłk. Lergetporera, pociągiem pospiesznym, wyruszam z Warszawy.
 
Docieramy do miejscowości Równe, na kresach wschodnich (wschodnia część Podola). Jestem skierowany do pracy jako oficer za- i wyładowczy w transporcie kolejowym. Przy załadunkach zmobilizowanych żołnierzy z terenu Podola, do pociągów odchodzących w różnych kierunkach, w tym m.in. w kierunku Częstochowy. Każdy z pociągów posiada swój indywidualny numer. Pracujemy dzień i noc. Na skutek nieprzerwanej pracy w trudnych warunkach, dostaję zapalenia oczu. Nie zwracam na to uwagi, gdyż mobilizacja musi być przeprowadzana szybko i sprawnie. Jak się później okazało było to słuszne, gdyż później na życzenie Anglii i Francji, mobilizacja została przerwana.

22 sierpnia 1939 roku, na rozkaz ppłk. Lergetporera, powracam do Warszawy. Do 25 września pozostaję do dyspozycji sztabu. 26 września dostaję przydział do 21 p.p. im. "Dzieci Warszawy" w celu umundurowania mnie i wyposażenia wojskowego. Dostaję: płaszcz, mundur, spinacze, buty. Pistoletu nie otrzymałem, bo pułk ich nie miał. Melduję o tym w sztabie na co otrzymuję odpowiedź: "Panie poruczniku, trudno, nie jest Pan w linii i może na początku nie będzie Panu potrzebny pistolet".
ABC Nowiny Codzienne,  wydanie z dnia 1.09.1939
żródło: Cyfrowa Biblioteka Narodowa CBN Polona

W dniu 27 sierpnia otrzymuję rozkaz z poleceniem wyjazdu. O godzinie 16-tej z Warszawy Głównej "Luxtorpedą" udaję się w kierunku Poznania. Stacją docelową jest Kłodawa, gdzie "Luxtorpeda" według rozkładu się nie zatrzymuje. Pomimo to w Kłodawie jako jedyny pasażer wysiadam.

W Kłodawie zastaję 4 kolegów. Jestem skierowany do rozładowywania armii Poznań gen. Tadeusza Kutrzeby.


Jestem odpowiedzialny za rozładunek transportu kolejowego na linii Kłodawa - Września i Gdynia (Karsznice) - Herby (Babia Góra). Wymienione linie kolejowe krzyżują się w miejscowości Koło.


Na stacji w Kłodawie, w dniu 1 września 1939 roku zastał nas atak lotniczy. Tego dnia w godzinach porannych, tuż po wschodzie słońca na podwórko budynku w którym spożywam śniadanie, spada bomba. Z okien wypadają szyby. Na stacji stoją trzy pociągi: jeden z wojskiem i dwa ze sprzętem wojskowym. Żołnierze z jednego ze stojących pociągów wyskakują i znajdują schronienie w pobliskim rowie i pod wagonami. Obsada pociągów ze sprzętem wojskowym utrzymuje ochronę stojąc przy wagonach. Żołnierze zachowują się jak podczas ćwiczeń. Dla pociągów ze sprzętem wydaję polecenie odjazdu w przeciwnych kierunkach, chroniąc je przed zniszczeniem. Udaje się uniknąć strat. Od tego dnia nasilają się ataki lotnictwa niemieckiego. Z pomocą doświadczonych pracowników kolei, udaje się zapanować nad wzmożonym ruchem na liniach kolejowych i rozładowywaniem tworzących się korków.

Pamiętam jak w Kole, było to ok. 2 września, został zbombardowany pociąg z wracającymi z kolonii letnich dziećmi. Niemcy widzieli jak dzieci wyskakiwały z wagonów. Widzieli położone na pociągu płachty ze znakami Czerwonego Krzyża. Pomimo to pociąg został zbombardowany. Były bardzo duże straty. No tak, przecież to hitlerowcy, naród wybrany, przygotowany do niszczenia niższych ras, a przede wszystkim Słowian.

Na skutek niemieckich bombardowań lotniczych, linie kolejowe, oraz linie telegraficzne są zniszczone. Rozładunki transportu po 5 września 1939 roku są niemożliwe. Rozładowane składy pociągów zostają na torach.

W dniu 6 września z rozkazu ppłk. Henryka Edwarda Lergetporera, szefa służby kolejnictwa Armii "Poznań", w towarzystwie dwóch innych oficerów, wyruszam do Kutna na folwarcznym wozie (półtorak zaprzężony w dwa konie) prowadzonym przez młodego chłopaka. W drodze widzimy liczne pożary i zmierzającą w kierunku Warszawy ludność cywilną. Podczas podróży do Kutna ma miejsce następujące zdarzenie: dywersant wskazuje uciekającej ludności kierunek marszu dokładnie w stronę, z której nacierają wojska niemieckie; ma to na celu zasianie zamętu i spowodowanie zatorów; dostrzegamy dywersanta i chwytamy go za ręce; w jego kieszeni znajduję pistolet. W ten sposób doszedłem do pistoletu, który do końca września, później w obronie Warszawy służył mi jako broń osobista. Pistolet taki powinienem był otrzymać wcześniej, jako wyposażenie oficera.

Rankiem 7 września docieramy do komendantury w zniszczonym Kutnie. Stamtąd wyruszamy w kierunku Warszawy, poruszając się głównie w nocy, a w ciągu dnia ukrywamy się w krzakach z dala od dróg. W nocy z 8 na 9 września pod Błoniem ma miejsce potyczka z grupą dywersantów niemieckich. Mimo ostrzału z karabinu maszynowego, przedzieramy się dalej.

9 września ok. godziny 6 rano docieramy na przedmieścia Warszawy. Od strony Błonia płoną podpalone przez dywersantów stogi (ma to na celu podanie informacji Niemcom o docierających do stolicy grupach polskich żołnierzy). Tutaj dostajemy się pod ostrzał niemieckiego patrolu (który później, po godzinie 7 rano, zamyka za nami drogę do miasta). Do Warszawy wchodzimy od strony Woli. Innym oddziałom za nami nie udaje się już dostać do miasta (atak niemieckiej 4 Dywizji Pancernej na Warszawę rozpoczyna się 9 września 1939 r. od strony Ochoty i Woli). Docieram do domu. W domu u matki, słyszę w radio komunikat Prezydenta Miasta Stefana Starzyńskiego o ataku wojsk niemieckich na Gazownię Warszawską. Szybko wybiegam na ulice. Tam zbieram grupę ok 100 mężczyzn i prowadzę ich do obrony Gazowni Warszawskiej. Sam mając inne zadanie zgłaszam się do Komendy Miasta w mieszczącej się w "domu bez kantów" przy ulicy Królewskiej.

W Komendzie Miasta dostaję informację od kapitana żandarmerii, że Sztab ewakuował się w kierunku Mińska Mazowieckiego i Siedlec. Tego dnia, żegnam się z matką i udaję się w kierunku Mińska Mazowieckiego.

Do Mińska Mazowieckiego zmierzam w towarzystwie wcześniej spotkanego żołnierza "poznaniaka", oraz wyjeżdżającego z miasta oddziału Polskiej Policji Granatowej, w sile około 20-kilku osób. W lasach, w okolicy Starej Miłosnej, napotykamy grupę żandarmów polskich. Z pozoru wszystko wygląda prawidłowo. Wzajemnie się legitymujemy. Okazuje się, że pułkownik dowodzący żandarmami mówi ze wschodnim akcentem. Żandarmi są dobrze uzbrojeni, a przebywają poza obszarem miasta i to w lesie, jakby się ukrywali. Żandarmi twierdzą, że organizują właśnie zasadzkę na grupę dywersantów. Stwierdzam, że pomożemy im w walce z dywersantami. W tym momencie, odwracając się od pułkownika, zauważam w krzakach ukryty samochód, autobus mniejszych rozmiarów do przewozu osób w terenie. Polska armia nie posiadała takich pojazdów na wyposażeniu. Dociera do mnie fakt, że są to dywersanci. Wydaję okrzyk: Policja padnij, dywersanci! Następuje strzelanina, w wyniku której udaje się rozbić oddział dywersantów. W trakcie strzelaniny drogą z kierunku Warszawy nadjeżdża kolumna samochodów zmierzająca do Mińska Mazowieckiego/Siedlec. Jak należy przypuszczać, dywersanci planowali zasadzkę, na tą kolumnę. Jeden z samochodów na mój znak zatrzymuje się. Razem z "poznaniakiem", na stopniach samochodu udajemy się do Mińska. Towarzyszy nam oddział w/w Policji Granatowej w swoim samochodzie.

W nocy z 9 na 10 września 1939 roku osiągamy Mińsk Mazowiecki. W rozbitych koszarach nocujemy do rana. Wczesnym rankiem wyruszamy w kierunku Kałuszyna. W drodze spotykamy organizujące się pododdziały z rozbitych jednostek. Napotkany pułkownik wydaje polecenie abym zorganizował oddział w sile batalionu piechoty (3 kompanie). Batalion przekazuję przysłanemu przez pułkownika majorowi.
Jako oficer w dyspozycji Sztabu, oddelegowany zostaję przez pułkownika do miasta Kałuszyn, na Komendanta Miasta w celu zaprowadzenia porządku. Wraz z "poznaniakiem" stawiamy się w Kałuszynie ok. godziny 21-ej dnia 10 września 1939 roku. Nie zastajemy żadnych władz cywilnych ani policyjnych.

11 września 1939 roku rano, powiększamy w Kałuszynie szpital polowy dla rannych, wykorzystujące do tego celu dom nieobecnego starosty Kałuszyna. W opuszczonym posterunku policji znajdujemy 5 płaszczy policyjnych, 5 karabinów i amunicję. Znajdujemy ponadto dokumenty dotyczące mieszkańców Kałuszyna. Z obawy przed dostaniem się dokumentów w ręce Niemców, niszczymy je. Brak oddziałów wojskowych w mieście, skutkuje podjęciem, około południa, decyzji o opuszczeniu Kałuszyna. W poszukiwaniu sztabu udajemy się w kierunku Siedlec. U wylotu miasta natrafiamy na dużą grupę żołnierzy pod dowództwem majora. W chwili przybycia spostrzegamy trzy, przelatujące niemieckie samoloty. Po ok. 15 minutach, od nadbiegającego miejscowego człowieka, otrzymujemy informację, że niemieckie samoloty zrzuciły grupę dywersantów niemieckich w pobliskim lesie, w kierunku Węgrowa. Major wydaje mi rozkaz utworzenia z posiadanych żołnierzy oddziału w celu przeczesania terenu w poszukiwaniu zrzuconych dywersantów. Wraz z drugim ppor. rezerwy organizujemy oddział 90 ludzi (2 plutony). W międzyczasie dostajemy informację o zbliżających się niemieckich czołgach (będzie to czołówka niemieckiego 44 p. panc. lub Dywizji Pancernej „Kempf” nadciągające z Siedlec). Należy szybko działać. Wyruszamy w kierunku Węgrowa. Wzdłuż liziery lasu grupa pod moim dowództwem, atakuje nieprzyjaciela poruszającego się szosą. Druga grupa pozostaje na lizierze lasu. Udaje się zaskoczyć czołówkę poruszających się wojsk niemieckich (trzy pojazdy pancerne). Zaskoczony nieprzyjaciel nie zdąża zamknąć włazów wejściowych w czołgach. Z użyciem granatów zdobywamy dwa czołgi i opancerzony samochód. Brak wśród żołnierzy kierowców i pancerniaków nie pozwala na wykorzystanie zdobytego sprzętu. Jeden z pojazdów udaje się podpalić. Za czołówką nadciągają dalsze oddziały niemieckie (piechota zmotoryzowana). Oceniając obecną sytuację, orientuję się że mogę zostać otoczony. Wyskakuję na wchodzące w lasek pole i zaczynam pokazywać drugiej grupie pod dowództwem ppor. aby przyszli mi z pomocą. W tym momencie dostaję ostrzał z własnego stanowiska karabinu maszynowego od strony Kałuszyna. Biegnę do przodu pokazując rękami sygnały przerwania ognia, stosowane w oddziałach piechoty. Karabin maszynowy nie przestaje strzelać, a nawet wzmaga ogień. Za mną wyskakuje jeszcze jeden żołnierz i po chwili zostaje ranny w rękę. Z lewej strony, od strony stanowisk niemieckich zaczyna strzelać karabin maszynowy. Sytuacja staje się trudna. Padam i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę pod jak silnym znaleźliśmy się ostrzałem. Nie mogąc przekręcić się nawet na bok, czołgam się tyłem w stronę lasu. Biegnę do oficera zdziwiony, że nie przyszedł mi z pomocą, na co on pokazuje mi, że na rozkaz "skok" wydany żołnierzom, od strony Kałuszyna natychmiast odzywa się karabin maszynowy. Byłem bardzo rozgoryczony i nie wiedziałem co sądzić. Jako młody żołnierz otrzymałem ostrzał z własnych stanowisk bojowych. Przecież oni musieli wiedzieć, jak nasz oddział się rozwija w natarciu. Byłem bardzo zdenerwowany i jakaś myśl w mojej głowie nakazywała mi sięgnąć po pistolet i strzelić sobie w głowę. Oficer, z którym rozmawiałem, był szybszy. Podbił moją rękę i pistolet upadł. Żołnierz był jeszcze szybszy i podniósł pistolet. Nie zapomnę nigdy słów, które do mnie powiedział:

"Panie poruczniku, przyda się Pan jeszcze Ojczyźnie, za wcześnie, zginąć zawsze jest czas. Da Pan słowo oficera, że Pan się nie zastrzeli, zwrócę Pańską broń".

No i tak było.

Wraz z oddziałem wycofujemy się w kierunku Kałuszyna uważając, aby nie zostać ostrzelanym. Mamy wielu rannych i zabitych. Po powrocie nie zastajemy majora ani żadnego oficera, a jedynie ok 20-tu żołnierzy. Z akcji powraca ok. 70 ludzi. Po powrocie, udaję się na stanowisko karabinu maszynowego, gdzie celowniczym jest żołnierz w stopniu kaprala lub plutonowego. Twierdzi on, że strzelał do pokazujących się Niemców, a przecież nie pomyliłby koloru mundurów na odległość 600-700 metrów. Podejrzewałem później, że był to niemiecki dywersant. Między godziną 12 a 13.30, z kierunku Węgrowa przesuwa się poważna grupa polskich wojsk, prawdopodobnie wycofujące się oddziały (wielkości co najmniej pułku). Po nawiązaniu kontaktów proszę o pomoc w obronie miasta. Pomocy nie otrzymuję. Pomimo braku wsparcia, decydujemy się na dalszą obronę Kałuszyna. Z tą grupą żołnierzy organizujemy zaporę w oparciu o cmentarze katolicki i żydowski położone na wschodnim obrzeżu miasta Kałuszyn. Nasze wyposażenie stanowią: 36 kb, 30 granatów (zaczepnych), 1-ckm typu "Maxim", 2 rkm i jedno działo piechoty kal. 75 mm z ok 30 pociskami pozostawionymi przez wycofujące się oddziały. Całodzienny bój, pod silnym obstrzałem artylerii i lotnictwa na pozycje obronne na skraju cmentarza, powoduje duże straty. Jest wielu rannych i zabitych. Ostrzał miasta i jego bombardowanie powoduje wzniecenie licznych pożarów. Miasto Kałuszyn płonie. My utrzymujemy cmentarze. Nasz oddział broni się w okopach przed murami cmentarza żydowskiego. Niemcy czterokrotnie podchodzą do bezpośredniego ataku, do szturmu. Czterokrotnie udaje się ich odrzucić. Nadchodzi wieczór i spostrzegam, że nasz karabin maszynowy częściej strzela po naszych liniach, a więc po naszych oddziałach, niż w stronę Niemców.

Następnego dnia (12 września) jest kilka kolejnych ataków nieprzyjaciela. Wraz z grupą 13 żołnierzy wycofujemy się w kierunku zachodnim, w kierunku Mińska Mazowieckiego. Pod silnym ogniem lotnictwa niemieckiego i bombardowaniami, lasami pomiędzy Kałuszynem a Kołbielą, podążamy w kierunku stolicy. Po zmroku, po ok. 3 km natrafiamy na batalion WP pod dowództwem kpt. Pioruna operującego w rejonie Garwolin-Siennica. Dowódca powierza mi I kompanię w w/w batalionie. Podążamy w kierunku Kołbieli i tamtędy na Siedlce. Jesteśmy często nękani przez niemieckie naloty lotnicze.

W nocy z 14 na 15 września mam rozkaz zaprowadzić oddziały w kierunku południowo-zachodnim do lasu. Kpt Piorun ma do nas dołączyć z karabinami maszynowymi. W nocy ma do nas dojechać zaopatrzenie żywności (żołnierze nie jedli od trzech dni). W lesie jesteśmy ostrzeliwani przez artylerię niemiecką. Do godziny 6 rano dnia następnego dowódca nie dociera do nas. Postanawiamy przebić się do Warszawy.

Pod obstrzałem niemieckiej artylerii docieramy nad brzeg rzeki Świder. Wykorzystując każdą osłonę krzewów i drzew ukrywamy się przed lotnictwem niemieckim. Mijamy miejscowość Śródborów, dalej Międzylesie, Miedzeszyn. W Miedzeszynie na stacji znajdujemy pociąg. Wsiadamy i dojeżdżamy nim do stacji Wawer pod Warszawą. Z Anina artyleria niemiecka prowadzi ostrzał Warszawy. Ta strona jest więc już zajęta przez nieprzyjaciela. Pas pomiędzy torami kolejowymi a Wisłą jest wciąż wolny.

15 września około godziny 21 oddział bez strat dociera do Warszawy. Przed wejściem do miasta napotykamy oddziały osłonowe Wojska Polskiego, żądające hasła. Hasła nie znamy. Po przeprowadzonych dochodzeniach i niełatwych rozmowach zostaje podjęta decyzja o przepuszczeniu nas. Lokujemy się na ulicy Grochowskiej w okolicach placu Szembeka, w fabryczce i budynkach do niej przyległych.


kościół pw. Najczystszego Serca Maryi, okolice pl. Szembeka, Warszawa 1939 r.

16 września rano wyruszamy do centrum Warszawy. Tuż przed bombardowaniem udaje się nam przedostać przez most Poniatowskiego i docieramy do placu Piłsudskiego. Zaczyna się nalot niemieckich samolotów. Znajdujemy schronienie pod arkadami hotelu Europejskiego, od placu Piłsudskiego. Ja kieruję się w okolice ulicy Królewskiej. Na ulicy zaczepia mnie kobieta czekająca na oddział, który ma nakarmić. Wydaję poleceniu swojemu zastępcy ppor. Stanisławowi Lubańskiemu zaprowadzić wszystkich żołnierzy na obiad do wskazanej restauracji przy ulicy Królewskiej przy Krakowskim Przedmieściu. Sam udaję się ulicą Krakowskie Przedmieście do sztabu mieszczącego się przy ulicy Nowy Świat. Melduję się u gen. Czumy. Przekazuję, że przyprowadziłem oddział ok. 500 żołnierzy uzbrojonych w karabiny przy tym 2 rkm. Na pytanie czy jestem oficerem zawodowym, odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie jestem. Otrzymuję polecenie zameldowania się w Cytadeli u mjr. Saldika. Zwartym oddziałem, kompaniami udajemy się w ustalonym kierunku. Artyleria niemiecka ostrzeliwuje miasto. Do Cytadeli docieramy ok. 17. Melduję się u mjr Saldika. który wskazuje mi koszary 21 p.p. gdzie mają się rozlokować żołnierze z oddziału. Informuje mnie, że rozkazy otrzymam później. Koszary zastajemy nieprzygotowane i zdewastowane przez ostrzał niemieckiej artylerii. Brakuje łóżek oraz sienników. Mamy jedynie dach nad głową. Lokujemy się więc pod arkadami na wewnętrznym dziedzińcu osłoniętym przed ostrzałem artyleryjskim wałami z ziemi. Do momentu jak pozostajemy w Cytadeli nie mamy ofiar w ludziach.

Bombardowanie Warszawy we wrześniu 1939 r. Niemieckie samoloty nad miastem

źródło: American Geographical Society Library, University of Wisconsin-Milwaukee Libraries

Po trzech dniach (ok. 19 września) otrzymuję rozkaz przekazania jednej kompanii do obrony Woli. Kompania odmaszerowała. Pozostali żołnierze odpoczywają jeszcze jeden dzień. W wyniku ostrzału artylerii niemieckiej zostają uszkodzone budynki magazynów wojskowych 21 p.p. stacjonującego wcześniej na terenie Cytadeli. Budynki zaczynają się palić. Okazuje się, że znajdują się w nich mundury, płaszcze, lornetki, pistolety typu VIS oraz sprzęt wojskowy. Żołnierze przynoszą mi lornetkę, płaszcz i pistolet. Od tego momentu żołnierze są umundurowani i wyposażeni w płaszcze. W krótkim czasie pojawia się żandarmeria wojskowa (której rzekomo w Warszawie nie było) i prowadzi dochodzenie w sprawie zaginięcia sortów mundurowych z uszkodzonych magazynów. Oświadczyłem, że żołnierze nie otrzymali płaszczy na wojnę, a teraz płaszcze mają i to tylko dlatego, że artyleria niemiecka rozbiła magazyny. W innym przypadku żołnierze nadal drżeliby z zimna i nie mogliby nawet przysnąć. Nakazują mi zameldować się u mjr Saldika. Tak robię i oświadczam to co wcześniej żandarmerii. Major przyznaje mi rację twierdząc, że lepiej jak żołnierz to ma, niż miałoby się to spalić lub być przejęte przez nieprzyjaciela.

Płonąca Cytadela we wrześniu 1939 roku
źródło: "Historia Warszawskiej Cytadeli" (S.Łagowski)

Następnego dnia (ok. 20 września) otrzymałem rozkaz zameldowania się u dowódcy 43 pułku piechoty Legionu Bajończyków, który walczy na Bielanach i Młocinach. Dołączam do oddziału i walczymy, aż do kapitulacji Warszawy. Po kapitulacji otrzymuję od dowódcy rozkaz złożenia broni na błoniach między Żoliborzem a Bielanami. Rozkazu wykonać nie mogę, gdyż żołnierze broń w części zakopali, a w części zniszczyli. Do niewoli nie idę ja, ani mój zastępca. Do niewoli nie idzie także większość żołnierzy.

Tak więc w Warszawie między Bielanami a Żoliborzem nie idąc do niewoli dnia 28 września 1939 roku zakończyłem kampanię wrześniową.